TYTUŁ:
Ojciec nikogo
AUTOR: AMG
KLASYFIKACJA: PG
STRESZCZENIE: Po zjawieniu się na Ponderosie
(patrz „Syn nikogo”) Dawid szuka swojego miejsca.
Ben Cartwright powstał z ławki na
werandzie, by powitać wracające dzieci i wnuki. Przodem jechali Hoss
i Joe; dalej Josh, Benji i Sam przepychali się końmi,
najwyraźniej w znakomitym humorze pomimo zmęczenia. Ów mały
pochód zamykała Sara, zagłębiona w rozmowie z ostatnim wnukiem
Bena: Dawidem.
Senior rodu zauważył z dezaprobatą,
że Dawid nadal uparcie odmawiał noszenia koszuli. Akceptował
większość ubrań, jakie kazano mu nosić, ale z podziwu
godnym uporem ignorował sugestie dotyczące nieprzyzwoitości
nagiego torsu w towarzystwie, a już szczególnie w obecności kobiet.
Nawet teraz jego kurtka wisiała w poprzek siodła, mimo iż
rozmawiał z młodą damą, za jaką Ben uważał
Sarę. W palącym słońcu Dawid zawiązał był
bandanę na głowie na wzór starych piratów – jak zdało się
teraz Benowi. Kapeluszem, mimo iż był on znacznie
praktyczniejszą częścią ubioru w tych warunkach, jak
wszyscy przyznawali, ten młody człowiek wyraźnie pogardzał.
Po kilku rozmowach Adam powiedział ojcu, że Dawid nie zmieni zdania i
koniec. Ben był zdania, że należało wykorzystać w tym
przypadku autorytet ojcowski, ale Adam odmówił. Jedyną osobą,
której nie odmawiał niczego, był Dawid. W oczach swojego ojca, po
prostu go rozpieszczał – a w tym wieku to już była naprawdę
spora przesada.
- Już po wszystkim – obwieścił Hoss
donośnie niczym herold ze środka podwórza. – Ha! Czyżbym
czuł zapach ciasta?
Wszyscy pozostali buchnęli śmiechem,
zsiadając.
- Dobrze się spisaliście – powitał
ich Ben na werandzie, ściskając lekko każdego, gdy przechodzili.
– Saro – objął ją ramieniem, by poprowadzić w stronę
drzwi – mam nadzieję, że nie zagonili cię do zbyt
ciężkiej roboty?
Roześmiała się. Ben mimo wszystko
uważał, że miejsce kobiety nie jest na koniu przy pracy, ale dla
niej najwyraźniej był to dobry żart.
- Z takim aniołem stróżem, Dziadku? Gdy
tylko próbowałam zrobić coś, czego mi stryjkowie nie nakazali,
Dawid dosłownie wyjmował mi robotę z rąk – śmiała
się, oglądając się na stojącego za nią Dawida,
który właśnie podszedł. – Żona będzie miała z nim
dobrze.
- Zajmę się końmi.
- Pomogę mu.
- Poradzi sobie – Ben uśmiechnął
się uspokajająco, ale pełne gorzkiego wyrzutu spojrzenie syna
wstrzymało go na chwilę.
- Nawet na niego nie spojrzałeś –
szepnął Adam tak cicho, że nawet Sara nie usłyszała
jego słów, i poszedł szybko za synem ku stajni, nie
oglądając się w stronę domu. Ben stał jeszcze przez
chwilę, rozważając słowa syna. Gdyby Dawid chciał, podszedłby.
Tak wszyscy robili. Dawid wciąż jeszcze trzymał się z
daleka, wciąż jeszcze uważał się za kogoś innego
niż oni. Ben niepokoił się w cichości o jego kontakty z
Sarą, pamiętając, co się stało na początku ich
znajomości. Z chłopakami nie miał takiej relacji; z nimi
pracował, z nią się odprężał...
- Dziadku, nie uwierzysz, co Dawid
wymyślił...
Sara również zaczęła się
śmiać, pamiętając, co się wydarzyło podczas
przerwy na lunch.
- Myślałem, że jako najstarszy nie
będzie brał udziału w czymś takim – zachichotał Hoss
od drzwi. – Ale ty też tak zwykle myślałeś o Adamie, a ile
razy płatał z nami psikusy – mrugnął do ojca. –
Wyobraź sobie, że Dawid znalazł padalca, i nie kto inny, tylko
on sam wpadł na pomysł...
***
Thomas Barnes patrzył ze zmarszczoną
brwią na zbliżające się konie. Wierzchowiec jego córki
szedł luzem; dziewczyna siedziała na drugim koniu, z obcym
mężczyzną.
Barnes widział już był tego
mężczyznę i nie był zbyt szczęśliwy, ujrzawszy go
teraz w pobliżu córki. Cartwrightowie mogli się sobie
przyjaźnić z dzikusami, ale jego córka należała do
cywilizowanego świata i nie miała utrzymywać takich
niespołecznych kontaktów.
Konie zbliżyły się i
stanęły. Mężczyzna zsunął się zeń i
pomógł zsiąść Jane Barnes. Miała mokre włosy i
sukienkę, które nie przeschły jeszcze były mimo ciepłego
wiatru.
Mężczyzna, który pomógł jej
zsiąść, i do którego obecności Barnes miał takie zastrzeżenia,
miał również mokre włosy i mokre spodnie; koszuli – bezwstydnie!
– nie miał na sobie. Barnes musiał przyznać, wbrew sobie nawet z
pewnym podziwem, że chłopisko było rosłe i dorodne. Gdyby
nie długie włosy i indiańskie w nich ozdoby, wyglądałby
całkiem nieźle z jego córką... Ranczer odpędził
gniewnie te nieprzyzwoite myśli, władczo przyciągając
córkę do siebie. Jane odgarnęła mokre włosy z twarzy.
- Tato, to jest Dawid – powiedziała,
zupełnie, jakby mówiła o znajomym. – Koń mi się
potknął i wpadłam do strumienia, ale Dawid mi pomógł, no i
przywiózł tutaj.
Barnes zmierzył obcego wzrokiem. Nie
lubił, gdy Indianie zbytnio zbliżali się do jego ziemi, a
już taka poufałość z jego córką była nie do
pomyślenia.
- Cieszę się, że nic ci nie jest –
powiedział do córki. – Powinnaś jeździć ostrożniej.
Musisz się przebrać, wejdź do domu.
- Tato – powtórzyła z naciskiem, zdziwiona, ze
zignorował jej wybawcę. – To jest Dawid. On...
- Dziecko, nie będę się uczył
imion włóczęgów – przerwał jej pobłażliwie.
Mężczyzna zesztywniał i obrzucił Barnesa wzrokiem
płonącym w nagłym gniewie. Barnes ze swojej strony
odpowiedział spojrzeniem wyniosłym acz ostrożnym.
- Nie mam wódki – powiedział zimno. – Ale
może znajdą się gdzieś paciorki.
Mężczyzna, jak dźgnięty
igłą, wyprostował się nagłym ruchem na całą
swoją wysokość, górując nad Barnesem, który mimowolnie
cofnął się o krok.
- Boję się pytać, czym pan
płaci swoim ludziom – rozbrzmiał z tej wysokości
głęboki, kulturalny głos, szczodrze przyprawiony sarkazmem –
skoro to jedyna zapłata, jaka panu przychodzi do głowy. Zapomina pan,
że za pewne rzeczy się niczym nie płaci, nie obrażając
kogoś przy tym. Rozumiem, że podziękowanie zostawił pan
swojej córce, która, o dziwo, jest do niego zdolna. Do widzenia państwu.
Wsiadł na konia, uprzejmie
skłaniając głowę w stronę Jane, zawrócił
wierzchowca i ruszył kłusem.
Jane, oburzona zachowaniem ojca, otworzyła
usta, żeby coś powiedzieć, ale Barnes nie dał jej się
odezwać, pewny swych racji.
- Cieszę się, że nic ci nie
zrobił – powiedział. – Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Przebierz
się dziecko, bo się zaziębisz. Idź już.
Jane westchnęła, zdając sobie
sprawę, że wszelka dyskusja byłaby bezproduktywna, i po cichu
postanowiła postarać się, by Dawid Cartwright nie czuł
się gorszy niż ktokolwiek inny.
***
- Czy namówiłeś już Dawida,
żeby ściął włosy na jakąś cywilizowaną
długość? – spytał Ben jakby od niechcenia.
Adam spojrzał nań z zaskoczeniem i
częściowo z gniewem.
- Tato, Dawid nie będzie ścinał
włosów, chyba że sam zechce. Już o tym mówiliśmy.
Siedzieli całą rodziną przy
obiedzie; Ben u szczytu, Joe z rodziną po jednej stronie, Hoss ze
swoją rodziną po drugiej, Adam z Dawidem na końcu stołu.
Dawid podniósł głowę, słysząc tę wymianę
zdań, ale się nie odezwał. Włosy miał luźno
splecione, głównie po to, żeby nie przeszkadzały przy jedzeniu.
Ben zmarszczył brwi z dezaprobatą.
- Mężczyzna powinien mieć
przyzwoicie, krótko ostrzyżone włosy, nie jak jakiś
włóczęga.
- Biały mężczyzna – odparował Adam. – Jeżeli Dawid chce w ten
sposób uszanować swoje dziedzictwo, to jego decyzja i tylko jego.
- Pozwalasz mu na zbyt wiele – uważał
Ben. Na to odezwał się Dawid:
- Ja Dziadkowi nie wypominam, kogo tu Dziadek
faworyzuje – tu wskazał pozostałą część
młodszego pokolenia ruchem głowy. – Dziadek zostawi Ojca w spokoju.
Ben wyprostował się gniewnie. – Otóż
masz: Szacunek!
Adam łypnął nań spod oka. –
Nikt go nie uczył szanować białych. Ty też sprawy nie
ułatwiasz.
- Powinieneś mieć na niego większy
wpływ – stwierdził Ben autorytatywnie. – Ty na pewno
otrzymałeś inne wychowanie i miałeś dla starszych
więcej szacunku.
- Trudno mówić o szacunku, kiedy ma się
ojca, który jest mniej ważny w plemieniu niż kobieta i pies! –
odwarknął Adam.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Poza gniewnym
szczytem i równie gniewnym końcem stołu, wszyscy starali się
być malutcy i niezauważalni, zajmując się tylko i
wyłącznie posiłkiem, by jak najprędzej móc wstać od
stołu.
- Dziadek zostawi – warknął tym razem
Dawid, widząc, że Ben aż poczerwieniał i chce
odpowiedzieć.
- Nie powinieneś mówić tym tonem do
swojego dziadka – odezwał się Adam po szoszońsku. Czuł,
że skończy się to awanturą, a w takim przypadku im mniej
ktoś postronny rozumiał, tym lepiej.
- Czemu? – zgodnie z oczekiwaniami Adama, Dawid
zareagował gniewnie i gwałtownie. – Nie wolno mi? Nie mam prawa?
Adam pobladł, zraniony i gniewny.
- Kto ja jestem dla niego? Nikt? To niech się
mną nie przejmuje! – Dawid uderzył pięścią w stół
i akcentował tak niemal każde następne słowo. – Jeśli
jestem ważniejszy niż ty, to mi nic nie zabraniaj! Jeśli jestem
nikt...
- Przestań! – teraz Adam podniósł glos. –
I przestań walić pięścią w stół!
Dawid na chwilę wbił wzrok w ojca, po
czym cofnął rękę ze stołu i powiedział
rozmyślnie grzecznym tonem:
- Przepraszam.
Adam odwrócił głowę,
wściekły na siebie za utratę samokontroli. – Nie powinienem
był krzyczeć. To ja przepraszam.
- A już tak dobrze szło –
mruknął Dawid z nagłym zniechęceniem. Adam spojrzał
nań, nie rozumiejąc. – Kiedyś ty byłeś nikt, a ja
byłem syn nikogo. Teraz ja jestem nikt, a ty jesteś ojciec nikogo.
Długo się jeszcze będziemy tak zamieniać? Nie chcę
tak. Tam nie mogliśmy nic zrobić, ale tu możemy – Dawid znów
wbił płonące oczy w twarz ojca. – Nie możemy po prostu
być ojcem i synem i każdy kimś dla tego drugiego?
Adam powoli opuścił twarz w
złożone dłonie, a podniósł ją dopiero po niezmiernie
długiej, pełnej napięcia chwili. – Przepraszam, synku. Masz
rację.
Dawid obserwował ojca uważnie, nieufnie
przyjmując przeprosiny.
- Masz rację – powtórzył Adam i
uśmiechnął się do syna mimo dziwnie błyszczących oczu.
– Chyba się obaj musimy nauczyć, jak to jest... Ja już chyba nie
pamiętam, jak się jest kimś...
Dawid uśmiechnął się szeroko,
aż w jego policzkach ukazały się dwa urocze dołeczki. –
Każesz mi ściąć włosy? – dopytywał się
żartobliwie.
Jednak tu Adam spoważniał. – Tego ci
kazać nie mogę. To jest też sprawa twojej matki – ubiegł
protest. – To wciąż część twojego dziedzictwa z jej
strony, nawet jeśli powierzchowna. O tym będziesz decydował ty i
nikt inny.
Dawid przemyślał tę
argumentację, po czym skinął głową. – Zgoda. Ale jak
będziesz tak traktował wszystkie decyzje...
- Jedz – przerwał mu Adam. – I nie ucz mnie
podejmowania decyzji.
Dawid roześmiał się i
posłusznie wykonał polecenie. Adam poprawił się na
krześle i odchrząknął.
- Przepraszam, że podniosłem głos –
powiedział uprzejmie do wszystkich, zwracając się jednak
głównie do ojca. Ben wziął głęboki oddech i
również odchrząknął.
- Przeprosiny przyjęte.
- Dziadek też krzyczał – wyrwał
się Dawid niewinnie.
Ben odchrząknął głośniej,
wbijając ciemne oczy w anielsko niewinną twarz wnuka.
- No, cóż... – odkaszlnął. – W takim
razie... yyy... przepraszam, że podniosłem głos.
- A Dawid uderzał pięścią w
stół – Benji z miną niewiniątka przyglądał się
tacy na środku stołu.
- Przeprosiłem – stwierdził Dawid.
- Przeprosił – powiedział Adam
jednocześnie.
- Dobrze, ale skąd my mamy to wiedzieć? –
teraz Joe zaatakował.
Dawid wymienił spojrzenia z ojcem i bardzo
uprzejmie powiedział po angielsku:
- Przepraszam.
- Wszystko załatwione, możemy dalej
jeść – powiedział szybko Hoss, czym wszystkich rozbawił. –
Nie ma się z czego śmiać, człowiek może stracić
apetyt w tych warunkach – stwierdził z godnością.
Wszyscy znów wybuchnęli śmiechem,
potakując mu jednak. Gdy już się uspokoili, Barbara
zwróciła się ciepło do Dawida:
- Syneczku, masz taki przyjemny śmiech; musisz
się częściej śmiać.
Alicja też uśmiechnęła się
do niego. – Albo chociaż uśmiechać, dziecko. Masz śliczny
uśmiech.
Dawid bąknął coś,
spuszczając szybko głowę.
Adam ścisnął lekko ramiona syna,
pochylając się ku niemu.
- Dawid – powiedział z niedowierzaniem. –
Synu, tyś się chyba nie zarumienił?
Dawid podniósł z cierpiętniczą
miną podejrzanie zaróżowioną twarz. – Ciepło tu –
powiedział wyzywająco, walcząc o zachowanie resztek
godności. Choć z trudem, uszanowali to, ale ten posiłek
miał już być coraz weselszy.
***
- Dawid?
Ciemny kształt drgnął wyraźnie;
książka spadła na ziemię. Sara dotknęła ramienia
kuzyna, patrząc nań ogromnymi oczyma. Dawid z dziwnym wyrazem twarzy
zaczął bawić się guzikami przy koszuli, potem jakby przypomniał
sobie o książce, podniósł ją, otarł delikatnie, niemal
pieściwie, w końcu obrócił się do Sary gwałtownym
ruchem – słowa jednak jakoś nie chciały przyjść.
- Co robisz? – zapytała po prostu.
- Ja... – zawahał się. – Ja... Nic.
- Co czytasz? – cierpliwie wyjęła mu z
rąk książkę. Byron.
- Ja... To ojca – odebrał jej tomik nerwowym
ruchem. To wyjaśniało, czemu tak ostrożnie się z nim
obchodził, pomyślała.
Przez chwilę zastanawiała się, jak
do niego podejść. Widać było, że sam nie wyjaśni.
Gdy już chciała się odezwać, Dawid zaskoczył ją
pytaniem:
- Czemu ludzie... Co oni w tym widzą?
Sara rozważyła pytanie, wpatrując
się w podsuniętą jej książkę. – Na to składa
się wiele rzeczy... widzisz... – westchnęła. – To nie jest takie
proste. Poezja... mówi o uczuciach... no, nie tylko... ale kiedy ją
czytasz, to często czujesz, że ten człowiek, którego
przecież w ogóle nie znasz... że napisał coś, co
zupełnie zgadza się z tym, co czujesz, co chciałbyś
powiedzieć, tylko w piękniejszych słowach, i czujesz, że to
się odnosi i do ciebie, i do mnie, chociaż on to pisał o
sobie... o innych miejscach czy osobach, czy sytuacjach niż te, które
znasz, a jednak... jednak pasują do twoich odczuć. –
Sapnęła ze zniecierpliwieniem. – To nie jest takie proste do
wytłumaczenia. Poezja jest różna... i nie tylko chodzi o
treść, ale i o formę... No wiesz, rym, rytm, takie rzeczy...
Zawahał się, otworzył usta, znów je
zamknął. Zachęciła go wzrokiem.
- Rym? – powtórzył niepewnie, patrząc na
nią badawczo.
- No, zobacz – otworzyła Byrona na byle której
stronie. – O, o tu. Te dwa słowa brzmią podobnie, czyli się
rymują – wyjaśniła.
- Aha.
- Rymuje się koniec wyrazu... to znaczy
właściwie koniec wersu, yy, linijki – poprawiła się szybko.
– Tu na przykład są dwa wyrazy, i rymują się z tym
jednym...
- Aha.
- No i trzeba mieć talent, żeby to tak
przez cały wiersz, i żeby to nie brzmiało jakoś banalnie...
- Aha.
- A tak w ogóle to najlepiej zapytaj twojego ojca.
- Aha.
Podnieśli głowy na odgłos
końskich kopyt. Widząc nadjeżdżającą
sylwetkę, Sara podniosła dłoń do ust w zaskoczeniu,
rozumiejąc z nagła dziwne zachowanie Dawida; on obdarzył ją
morderczym spojrzeniem, grożącym niesłychanymi torturami, gdyby
pisnęła choć słówko, ale ona wspięła się
szybko na palce, cmoknęła go w policzek i szepnęła: –
Słowo honoru, że nie powiem. Lecę.
Po chwili jej nie było.
Jane powitała Dawida uśmiechem. – Nie
spóźniłam się? – spytała nieco zadyszana. – Pewnie już
trochę czekasz...
Zaprzeczył ruchem głowy i podał jej
książkę. – Pożyczyłem od ojca. Zdaje się, że
mówiłaś, że lubisz Byrona.
Gdy wrócił do domu – radosny i
odprężony – jedynym komentarzem, z jakim się spotkał,
było mrugnięcie Sary i jej ukradkowy gest obiecujący wiekuiste
milczenie.
***
- Jest kto w domuuuu? – zabrzmiał z podwórza
niepewny głos.
Hoss ruszył się od kominka, gdzie z
nostalgią rozmyślał o żonie – wyjechała była na
jakis czas z Alicją do chorej ciotki tej ostatniej – i wyjrzał na
dwór. Chwilę potem wybiegł w te pędy.
Na noszach, które ciągnął koń
starego trapera, leżała nieruchoma postać.
- Panie jedyny... – Dłoń Hossa
przesunęła się nad młodą głową we krwi,
zakrwawioną koszulą, jakby bał się dotknął i
urazić...
- Kazał się tu przywieźć...
Znalazłem go w lesie, ktoś go przykrył gałęziami –
wyjaśniał nerwowo stary traper. – Nic żem go nie tknął,
ino położył na nosze i coś na ranę.
Hoss bez słowa wziął ostrożnie
rannego na ręce i pospieszył z nim do domu. Dziwny gardłowy
dźwięk gdzieś przy jego ramieniu upewnił go, że Dawid
żyje.
- Żyje – powiedział krótko,
kładąc go na kanapie. Jakby na zawołanie, w tejże chwili
Dawid usiłował otworzyć jedno oko, to niezalepione krwią;
gdy mógł już coś dojrzeć, jego zdrowa ręka
wystrzeliła w bok, chwytając koszulę ojca.
- Jestem, synu – Adam klęknął przy
rannym. Ten począł szeptać coś z wysiłkiem;
słowa, które chwytali, były dla nich całkiem niezrozumiałe;
inne ginęły w wysilonym oddechu rannego. Adam przycisnął
dłoń syna do ust i odpowiedział krótko. Potem zerwał
się i zatrzymał tylko na ułamek sekundy w nogach kanapy, z
dzikim a błagalnym napięciem w oczach.
- Masz żyć, kiedy wrócę,
słyszysz?
Dawid resztką sił skinął
głową w milimetrowym poruszeniu. Trzy sekundy później drzwi
trzasnęły za Adamem
***
Barnes przemierzał pokój jak ranne
zwierzę zamknięte w klatce. Jego córka nie mogła wybrać
się z tym... tym... Ale czemu jej jeszcze nie było? Czy wbrew jego
wyraźnym życzeniom spotkała się z nim? Czy może
ją porwał?
Pukanie. Poderwał się – otwiera – Nie
ona.
W drzwiach stał mężczyzna o ciemnych
oczach.
- Chcę znaleźć pańską
córkę – powiedział krótko. – Syn mnie po pana przysłał.
Syn. Barnes obrzucił uważniejszym
wzrokiem twarz nieznajomego; ojciec tamtego.
- Co jej zrobił? – warknął na
gościa.
- On nic – nieznaczny nacisk na jedno ze słów
przeszył Barnesa dreszczem. – Napadnięto ich. Przyrzekłem mu,
że pojadę jej szukać. Proszę jechać ze mną.
Barnes sięgnął po kurtkę i
kapelusz, wziął broń. – Jedźmy. – Coś w rzeczowym
sposobie bycia mężczyzny nakazywało słuchać.
- Widziałem osiodłanego konia przy stajni
– powiedział tamten.
- To mój.
- Przyprowadzę go.
Barnes zapiął pas z bronią i
schodził z werandy, gdy podszedł jeden z jego kowbojów, Mark.
- Przepraszam, panie Barnes, ale... – wydawał
się czymś zaniepokojony.
- Mów, chłopcze, spieszę się –
warknął zagadnięty, mocno zniecierpliwiony dodatkowym
opóźnieniem.
- Widzieliśmy wcześniej w pobliżu
tego Indiańca – zaczął tamten niezręcznie – a Miss Jane
jeszcze nie ma. A... a w pobliżu strumienia znaleźliśmy to –
wyciągnął z kieszeni skrawek żółtego materiału.
Barnes pobladł, rozpoznając strzęp sukni córki. Ujął
go delikatnie.
- Pojadę nad strumień – powiedział
cicho.
- Jechać z panem, panie Barnes?
- Jedźcie po szeryfa i czekajcie na mnie. – Po
chwili wahania dodał: – Tylko się rozejrzę... Może coś
zostało... Zaraz wrócę, żeby zebrać kilku ludzi do
poszukiwań.
Ojciec tamtego czekał cierpliwie pod
stajnią. – Tych czterech – wskazał grupkę, którą
tworzył Mark i trzech z jego przyjaciół. – Widzieli mnie?
- Myślę, że nie – Barnes
obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
- To dobrze – mężczyzna wsiadł na
koń. – Ich jest pięciu, prawda?
- Tak, ale...
- Gdzie jest piąty?
- Nie wiem; zdaje się, że pojechał
gdzieś wcześniej z dwoma innymi...
- Wszyscy pojechali – powiedział
mężczyzna, ruszając. – Dawid mówił, że było ich
pięciu; gdyby było ich trzech, nie leżałby teraz nieprzytomny.
Barnes spojrzał ostro na towarzysza; dopiero
teraz uchwycił gorycz w jego głosie. Mężczyzna szybko
się opanował, popędzając konia.
- Gdzie jedziemy? – spytał Barnes.
- Nad strumień.
Tam, gdzie znaleziono... Czy znaleziono?, zastanowił się. Mark twierdził, że znaleźli to nad strumieniem. Jechali jej szukać nad strumień. Jakoś nie wątpił, że jadą jej szukać; mężczyzna – ojciec tamtego
– miał w sobie coś rzeczowego, przekonującego – a
może właśnie ta gorycz przekonywała; wierzył mu.
Tamten zapewne był z jego córką – a jednak! – po czym coś
się stało; potem Mark znalazł strzęp jej sukni, a tamten
leży nieprzytomny.
- Co się stało? – zapytał.
- Dawid twierdzi, że ich napadnięto –
odparł mężczyzna. – Znaleziono go z rozbitą
głową, postrzelonego. Zapewne myśleli, że nie żyje lub
nie wyżyje. Kazał jechać nad strumień szukać tamtych.
- A Jane?
- Zabrali ją.
Nad strumieniem zsiedli; mężczyzna
powstrzymał Barnesa przed ruszaniem się z miejsca,
przykląkł na ziemi i przez długą chwilę
przyglądał się trawie, nisko pochylony.
- Tu leżał – wskazał w końcu. –
Tu stała. Widać obcasy.
Przesunął się ostrożnie i znów
długo przyglądał, delikatnie badając ślady opuszkami
palców.
- Dwóch ludzi – wskazał ślady. – Trzymali
ją. Trzech poszło tu. Tu go zranili. – Jeszcze przez chwilę
przyglądał się śladom. Widać, było, że
ktoś wcześniej próbował je zatrzeć, ale nie zrobił
tego zbyt dokładnie; może z pośpiechu. – Niech pan patrzy: Tu
został jeden – szarpał się z nią – tamten pomógł tym
trzem. Tu widać: krew.
Barnes podążał wzrokiem za
opowieścią tamtego i nagle zaczął widzieć zarówno
ślady, jak i sugerowany przez nie rozwój wypadków.
- Ciągnęli go – zasugerował sam,
wskazując na pas zgniecionej trawy.
- Wiem, znaleziono go gdzie indziej, przypadkiem.
Prawdopodobnie nie miał w ogóle zostać znaleziony.
Barnes przyjrzał się ciemnym plamom na
trawie, a ich mnogość nagle doń dotarła.
- Pański syn... żyje?
Tamten rzucił mu przelotne spojrzenie. –
Żył, kiedy wychodziłem.
Implikacje tej odpowiedzi przemknęły
przez głowę Barnesa błyskawicą. Jeśli tylko to
mógł powiedzieć na pewno... jego syn mógł już umierać.
- Nie został pan przy nim?
- Przyrzekłem. Dla niego zrobię wszystko
– mężczyzna wstał. – A tylko ja wiem to, co on. Pojechali w
tę stronę. Jeśli tych czterech jest na ranczo, to musimy
iść za śladem jednego.
Barnes chwycił go za ramię. – Jakich
czterech? Co oni mają z tym wspólnego?
- To ci, którzy ich napadli. Brakuje piątego,
który prawdopodobnie jest z pana córką. Opis się zgadza.
Barnes wyciągnął z kieszeni
strzęp materiału. – Powiedzieli mi, że znaleźli to tutaj.
Tamten badał przez chwilę materiał.
– Na ziemi? Na krzaku?
- Nie wiem.
- Nie wygląda, jakby leżało na
ziemi. Nie oddarło się chyba też na krzaku... Najprawdopodobniej
oderwane ręką. Żadnych specyficznych zabrudzeń.
- Widzi pan to wszystko? – zdumiał się
Barnes.
- Syn to robi lepiej – przyznał
mężczyzna – ale podpatrzyłem co nieco u Szoszonów,
wcześniej u Pajutów. Dawid też mi trochę pokazał.
Proszę – oddał fragment materiału i ujął lejce. – Tędy.
- Pan jest taki spokojny – powiedział nagle
Barnes. – Ja bym... jeśli jej coś...
Mężczyzna odwrócił się do
niego, po czym z wolna uśmiechnął, a Barnesowi z nagła
zrobiło się zimno.
- Też chciałbym wiedzieć, kto to
zrobił mojemu synowi – powiedział mężczyzna miłym
głosem. Barnes automatycznie wyciągnął rękę.
- Thomas.
- Adam.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Jedźmy.
***
Adam przysiadł na ziemi,
przyglądając się niewielkiemu budynkowi.
- Zostań z końmi – polecił
Thomasowi. – Pójdę się rozejrzeć.
- Idę z tobą.
- Nie. – Adam automatycznie otrzepał spodnie.
– Nawet Szoszoni nie zawsze mnie słyszeli. Wątpię, czy
uczyłeś się chodzić cicho.
Thomas pokiwał głową z
namysłem, niezbyt szczęśliwy, ale uznał racje towarzysza.
- Jak coś... – zaczął, a Adam
skinął głową.
- Chcę się tylko zorientować. Czekaj
na mnie.
Przez okno ujrzał dziewczynę, a nad
nią piątego z opisanych mężczyzn. Cofała się
przed nim, choć leżąc związana na podłodze, nie
miała po temu wielkich możliwości. Mężczyzna
wyglądał na zajętego tym, co robił.
Adam przesunął się w kierunku drzwi,
po czym ostrożnie je uchylił. Tamten nadal nic nie
zauważył; mówił do dziewczyny.
- Turkaweczko, nie rób problemów. Możesz
umrzeć szybko i przyjemnie, a możesz umierać długo. Wiesz,
że Indianie lubią dręczyć swoje ofiary, a to przecież
wszystko robota twojego kochasia...
Dziewczyna bez słowa cofnęła
się pod samą ścianę, patrząc nań z rozpaczą
w oczach. Miała podartą sukienkę, ale odkryte zostało tylko
prawe ramię. Adam wsunął się cicho do środka.
Mężczyzna pochylił się i
chwycił za drugi rękaw sukni. W ręku miał broń. Adam
wzruszył niecierpliwie ramionami do przelotnej myśli,
przesunął się tak, by uzyskać dostęp do broni tamtego
i począł się prostować. Tamten uchwycił ruch
kątem oka i obrócił się, unosząc lufę; niepewny, czy
to nie jeden z kompanów, zawahał się. Gdy nacisnął spust,
uderzał plecami o podłogę. Adam uderzył raz jeszcze, dla
pewności, po czym usiadł na brzuchu nieprzytomnego
mężczyzny, łapiąc oddech.
Po chwili do środka wpadł Thomas,
trzymając broń w pogotowiu. Ogarnął sytuację jednym
rzutem oka.
- Rozwiąż ją – zaproponował
Adam, nadal siedząc. Sięgnął po broń porywacza,
sprawdził ilość kul i zatknął sobie rewolwer za pasek.
Jane z całej siły
uścisnęła ojca, ale zaraz zerknęła na swojego
wybawcę. – Czy on pana... nie zranił?
Adam pomacał bok, po czym przetknął
palec przez dwie dziury w materiale.
- Jedynie koszulę – poinformował ją,
po czym spytał miękko: – Jak się czujesz, malutka?
Wzięła głęboki oddech. – Nic mi
nie zrobił. Czy... Dawid... Zabrali go.
- Myślisz, że kto nas tu
przysłał? – uśmiechnął się do niej
pokrzepiająco. Odetchnęła z drżeniem.
Adam wstał. – Zwiążę go –
wskazał na wciąż nieprzytomnego mężczyznę. –
Trzeba sprowadzić szeryfa.
- Kazałem go ściągnąć na
ranczo – Thomas jeszcze raz uścisnął odzyskaną córkę,
po czym zwrócił się do Adama: - Jedź z Jane na Ponderosę,
ja pogadam z szeryfem. Muszę rozliczyć się z tamtymi –
zachmurzył się burzowo. – Potem przyjadę do was. Na pewno chcesz
wrócić do syna... Jane... niech przy nim posiedzi.
Adam zarzucił swoją kamizelkę na
ramiona dziewczyny. – Na pewno?
- Wiem, że się martwisz – Thomas
uścisnął jego dłoń – Zajmę się wszystkim.
Idźcie już.
- Dzięki – Adam położył
rękę na ramieniu tamtego i ścisnął lekko z
głęboką wdzięcznością.
Jechali szybko. Jane, wciąż jeszcze
roztrzęsiona po ostatnich przeżyciach, starała się mimo to
utrzymać fasadę spokoju.
- Dziękuję – powiedziała krótko,
lecz szczerze i gorąco. Adam uśmiechnął się do niej
łagodnie; wykrzesała w odpowiedzi blady uśmiech jak
anemiczną iskierkę. Nigdy wcześniej nie spotkała
osobiście ojca Dawida, ale od pierwszej chwili wzbudzał w niej
zaufanie.
- Co... z Dawidem? – spytała cicho,
ostrożnie. Uśmiech zgasł w jego oczach; pozostał na ustach.
- To silny chłopak – powiedział z
otuchą.
Gdy wjechali na podwórze, drzwi frontowe
otwarły się i Ben powitał ich serdecznie.
- Dawid śpi – poinformował ich. – Ma
trochę gorączki, ale nie jest niebezpiecznie wysoka. Lekarz mówi,
że na razie wygląda to dość dobrze.
Adam odetchnął z wyraźną
ulgą. – Długo mnie nie było?
- Nie – Ben uśmiechnął się do
Jane. – Sara zaraz poszuka jakiejś sukienki.
- Chcę zobaczyć Dawida –
powiedziała. Adam objął ją ramieniem.
- Ja też. Chodź, maleńka.
W pokoju Dawida Jane miękko usiadła na
łóżku. Ulga sprawiła, że nogi się pod nią
ugięły. Odkąd zmyto krew, Dawid wyglądał znacznie
lepiej. Miał, co prawda, obandażowaną głowę, a spod
okrycia wyglądał opatrunek na ramieniu, ale na twarzy kwitły
rumieńce, niechby z gorączki, ale nie był już tak śmiertelnie
blady.
Jakby przez mgłę widziała, jak Adam
siada przy łóżku, jakby przez mgłę słyszała, jak
coś mówi do Dawida, ale nie rozumiała słów. Musiała
być bardziej zmęczona niż myślała.
Po jakimś czasie – poczucie czasu też
miała rozchwiane – Sara zaprowadziła ją do swojego pokoju i
pomogła się przebrać. Wszyscy byli dla niej tacy dobrzy.
Kiedy wróciła do pokoju Dawida, jego ojciec
wciąż mówił do rannego, ale oprzytomniała już
była na tyle, że zaczęła się przysłuchiwać.
Po dłuższej chwili przeniosła zdziwiony wzrok na siedzącego
obok Joe, który wzruszył ramionami.
- Też nie mówię po szoszońsku –
stwierdził z kwaśnawym uśmiechem. – Jeśli Adam uważa,
że to lepiej do niego dotrze, niech mówi i tak.
Dawid poruszył się, obracając
głowę w stronę ojca. Adam pogładził go po twarzy,
przemawiając łagodnie. Jane uchwyciła swoje imię, ale nie
potrafiła odgadnąć nic więcej.
Gdy Thomas wszedł z szeryfem, Adam
wciąż mówił. Thomas obrzucił wzrokiem pokój; Jane była
przebrana, Adam pochylał się nad łóżkiem. Na
łóżku leżała nieruchoma postać; pół twarzy
miała zakryte białym bandażem, czarne włosy rozrzucone w
nieładzie.
- Co z nim?
- Nieprzytomny – powiedziała Jane
zmęczonym głosem, witając ojca. Szeryf
odchrząknął.
- Czy panienka może opowiedzieć, co
zaszło?
- Panienka może – wyprostowała się.
– Ci ludzie... – zerknęła na ojca pytająco.
- Zostaniesz tutaj, dopóki szeryf wszystkich nie
aresztuje – zapewnił ją. – Mów, kochanie.
W trakcie opowieści okazało się,
iż Adam miał rację, odtwarzając rozwój wypadków nad
strumieniem.
- Mieli zażądać okupu, wszystko w
imieniu Dawida. Po otrzymaniu pieniędzy... – zawahała się. –
Chcieli się mnie pozbyć; ostatecznie wiedziałam o wszystkim (tu
Thomas zgrzytnął cicho zębami). Z tego, co zrozumiałam,
mieli mnie na wszelki wypadek trzymać żywą do czasu otrzymania
pieniędzy. Potem mieli całą winą obarczyć Dawida. –
Oglądnęła się na leżącego. – Byli pewni, że
nie żyje, mieli go gdzieś ukryć. Zostawili ze mną Hanka –
Hank był mężczyzną obezwładnionym przez Adama – a
on... zdaje się, że już wcześniej wpadłam mu w oko...
niespecjalnie mi to pochlebia – przyznała z grymasem ust. – Wtedy
zjawił się pan Cartwright i ojciec.
- Czy może panienka wskazać sprawców z
nazwiska?
- Przepraszam – Adam odezwał się nagle po
angielsku – ale czy mogą państwo to omówić za drzwiami?
Szeryf obrzucił go badawczym spojrzeniem. –
Przeszkadzamy rannemu?
- Tego nie wiem, ale mam jednego syna i jak
się dowiem, kto mu to zrobił, to nie ręczę za siebie –
odparł Adam miłym głosem, uśmiechając się jak
głodny wilk na widok spokojnie pasącego się śniadanka.
Szeryf odchrząknął i kurtuazyjnie
przepuścił Jane w drzwiach, wychodząc na korytarz. Po chwili
Thomas wrócił do pokoju, mocno nachmurzony, i bez słowa poklepał
Adama po ramieniu. Obaj ojcowie porozumieli się wzrokiem, pełni
wzajemnego zrozumienia. Thomas w końcu wydobył z siebie głos, co
prawda jeszcze zduszony i charczący, ale ludzki.
- Też jestem wściekły –
przyznał – ale jej przynajmniej nic się nie stało.
- Dzielna dziewczyna – Adam
uśmiechnął się do niego.
- Jest roztrzęsiona, ale się nie
przyzna... – Thomas urwał, bo Dawid poruszył się niespokojnie i
coś cicho zamamrotał. Adam natychmiast pochylił się,
żeby lepiej go słyszeć, mówiąc coś jednocześnie w
narzeczu Szoszonów.
- Zaciągnijcie zasłony – polecił
cicho po angielsku. Joe zerwał się wykonać polecenie,
obrzucając brata pytającym wzrokiem. Adam przyłożył
palec do ust.
- Głowa go boli – wyjaśnił zgaszonym
szeptem. Dawid znów się poruszył, a tym razem cichy jego szept
zabrzmiał nieco wyraźniej.
- Pić... Jane?...
Adam sięgnął po szklankę, a
Thomas zerwał się i podskoczył do drzwi. – Zawołam ją.
Jane pochyliła się nad rannym,
gładząc jego policzek. – Jestem tutaj. Leż spokojnie.
Powieka na oku niezakrytym bandażem
zatrzepotała i uniosła się lekko, a niesamowicie
błyszcząca w gorączce źrenica znalazła twarz Jane.
- Ktoś... mi to...
- Ja ci to mówiłem – przerwał mu Adam. –
Pij, a potem spać.
Dawid posłusznie przełknął
parę łyków wody, pozwolił ułożyć się z
powrotem na poduszkach i coś zamruczał.
Adam zaśmiał się cicho. – No,
śpij już – napomniał syna.
Kiedy już upewnił się, że Dawid
zasnął, uśmiechnął się do Joe, który patrzył
nań z wyczekiwaniem, i wyjaśnił:
- Był zadowolony, że mu w końcu
coś kazałem.
Joe zachichotał, zasłaniając usta
ręką; w tym momencie Hoss wsadził głowę do pokoju,
mijając się z Thomasem, który odprowadzał zmęczoną
Jane do pokoju Sary.
- Co tu tak wesoło? – szepnął Hoss.
– Podobno Dawid się obudził?
- Obudził się i znowu śpi. – Adam
przeciągnął się. – Z tego, co zdołaliśmy
ustalić, był całkiem przytomny: pytał o Jane,
wiedział, co do niego mówię, skarżył się na ból
głowy i musiał wyrazić własne zdanie na temat status quo.
Hoss rozpromienił się. – Powiem
wszystkim. Rypnij się w kimono, Adam, ja przy nim posiedzę.
Adam zerknął tęsknie na swoje
łóżko, na którym wciąż siedział Joe.
- To nie jest taki zły pomysł –
przyznał. – Jak coś, to mnie budźcie. Jane też niech
odpocznie.
Joe parsknął cicho, wstając, by
dopuścić brata do łóżka. – Patrzcie no, Dawid raz
pochwalił jego zdecydowanie, to już wszystkimi chce
rządzić.
Adam rzucił mu czarne spojrzenie i
złapał za poduszkę. Joe zasłonił się na wszelki
wypadek ramieniem, śmiejąc się cicho.
- Coś mi się zdaje, braciszku, że
pamiętasz więcej, niż się przyznajesz, bo reagujesz
całkiem prawidłowo...
Adam łypnął nań złym
okiem, rozważył sytuację, zrezygnował z rzucania
wygodną bądź co bądź poduszką w niepokorną
latorośl rodu i zamiast tego zakopał twarz w miękkie poduszki na
łóżku, skąd mruknął:
- Muszę sobie chyba przypomnieć, czym
cię szantażowałem, żebyś był cicho.
Hoss szybko zamknął drzwi i zbiegł
ze schodów, dusząc się śmiechem, którym nie chciał
obudzić śpiącego.
Dawid uśmiechnął się lekko
przez sen.
***
Adam siedział na łóżku,
przeglądając jakąś książkę. Dawid
odpoczywał w pozycji półsiedzącej, oparty o stertę
poduszek.
- Tato – odezwał się w pewnym momencie.
Adam odłożył książkę.
- Tak, synu?
- Czy możesz podłożyć mi pod
plecy coś, w czym nie utonę?
Adam zerknął na syna z rozbawieniem.
Dawid odpowiedział wzrokiem pełnym męczeństwa, istotnie
wydając się tonąć w puchowych poduszkach. Ktoś w tym
momencie zapukał i Hoss wsadził głowę do pokoju.
- Potrzeba wam czegoś?
- Owszem, przynieś jakiś zwinięty
koc, jeśli możesz – poprosił Adam. – Dawidowi jest niewygodnie,
bo o żadną poduszkę nie może się tak naprawdę
oprzeć.
Hoss pomyślał przez chwilę. – Za
miękko? – zaryzykował nieśmiało. Dawid parsknął z
łóżka.
- Zaraz utonę w tych puchach. Plecy mnie
bolą.
- To zaraz przyniosę – zgodził się
Hoss. – A może ciasteczko?
Adam roześmiał się. – No tak,
przecież bez powodu nie przyszedłeś. Jak Hop Sing ci da, to
przynieś trochę.
Hoss odchrząknął, cofnął
głowę, rozejrzał się ostrożnie po korytarzu: w lewo, w
prawo, rzucił długie i badawcze spojrzenie w stronę kuchni,
wsadził na powrót głowę do pokoju i spytał konspiracyjnym
szeptem:
- A jak nie da?
- To i tak weźmiesz – odszepnął Adam
równie konspiracyjnie. Dawid chwycił pierwszą z brzegu poduszkę
i zakrył sobie twarz, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Bólów głowy miał na razie dość, a tym wciąż
jeszcze mogła grozić nazbyt głośna wesołość.
Hoss zniknął i słychać było kroki jego na schodach.
Dawid ostrożnie usunął poduszkę z twarzy i wziął
na próbę głębszy oddech. Udało się.
- Nawet mi się śmiać nie wolno –
mruknął zdegustowany. Dochodził już do siebie, ale rana w
głowie wciąż jeszcze dawała o sobie znać, co go coraz
bardziej irytowało. W obecności lekarza, a nawet członków
rodziny, nie chciał narzekać; jednak wobec ojca nie miał takich
oporów, jakby będąc świadomym, że zostanie
właściwie zrozumiany i nie straci twarzy. – Co czytasz?
- Przeglądam – przyznał się Adam. –
Jest parę książek, których jeszcze nie miałem w ręku –
a to pamiętam, że zdarzało się rzadko – zaśmiał
się cicho. – Chociaż powiem ci, że nie bardzo wiem, co
właśnie przeczytałem. Dickens mi dzisiaj nie idzie.
Odłożył książkę na
stolik i przesiadł się na łóżko syna.
- Może chcesz w coś zagrać?
- Nie umiem – przyznał się Dawid. – Sara
i Josh uczą mnie grać w szachy, ale jeszcze nie całkiem umiem.
- Mogę cię poduczyć –
zaoferował się ojciec, ale leżący pokręcił
ostrożnie głową.
- Nie dzisiaj.
Adam zamyślił się. Przy bólu
głowy rzeczywiście trudno było się na czymś
skupić, a człowiek się mimo wszystko nudził.
- Dałbym ci książkę, ale to
cię szybko zmęczy... A może – wstał nagle i podszedł
do półek. – Były tu gdzieś książki o sztuce...
więcej oglądania niż czytania... Tu są. –
Wyciągnął jedną, potem drugą. Zapukał Hoss.
- Hop Sing mnie prześwięcił, ale jak
powiedziałem, że to dla was, to nawet piernika dał –
pochwalił się, chichocząc radośnie. Dawid zerknął
z nadzieją na szklankę pełną białego napoju.
- A to dla kogo?
- Dla ciebie, synu – Hoss ostrożnie umieścił
tacę na kolanach rannego. – Za kawą to ty chyba nie przepadasz, co?
Dawid pokręcił głową. Kawę
pił tylko, kiedy naprawdę musiał; całym sercem
doceniał za to napary ziołowe Hop Singa, a mleko uważał za
nadzwyczajny rarytas. Z lubością wciągnął w nozdrza
zapach świeżego piernika; za coś takiego dałby się
pokrajać. Ojciec zjawił się u jego boku, z uznaniem
wciągając zapach kawy i wypieków.
- A ty? – zatroszczył się Adam o brata,
który wzruszył ramionami z nonszalancją.
- Ja mam swoje. – Po czym pochylił się i
szepnął konfidencjonalnie: - Hop Sing obiecał dać mi
spróbować gulaszu, który ma być na kolację, wolę być
bliżej kuchni.
- Zostaw coś dla nas – Adam
złożył prosząco dłonie w udanym przestrachu.
Hoss wzruszył ramionami na taką
insynuację i wyszedł z godnością, głęboko
obrażony na całe pięć sekund.
Dawid ostrożnie nadgryzł kawałek
piernika, delektując się korzennym smakiem i delikatnym puchem
ciasta.
- Tato – powiedział w pewnej chwili – my
musimy być strasznie bogaci.
Adam popatrzył na niego zdziwiony. Dawid
wskazał wzrokiem tacę, potem pokój.
- Ja jeszcze nigdy takich rzeczy nie jadłem,
jeszcze nigdy tylu rzeczy nie miałem. My musimy być strasznie bogaci
– powtórzył. – Żeby mieć tyle różnych rzeczy,
jeść takie smaczności i tyle mięsa w każdy
dzień... Ja przytyłem – zaśmiał się cicho. – I
wciąż jeszcze jem. Nie wiedziałem nawet, że mogę tyle
zjeść.
Adam zerknął gdzieś w kąt, kryjąc nagle zwilgotniałe oczy. – My nie jesteśmy aż „strasznie” bogaci, synu... bogaci – może... to Szoszoni byli bardzo biedni... Zresztą... My nie zawsze ... może ci kiedyś...
–
urwał.
Dawid zamyślił się. Adam
zerknął nań szybko.
- Tęsknisz?
- Trochę – przyznał tamten cicho, bawiąc się szklanką. – Ale nikogo bardzo bliskiego tam też nie miałem... Tu mam was, to znaczy stryjków, dziadka, ciotki, resztę... i ty tu jesteś ktoś... i ... jest... Jane...
– zawahał się.
- Lubisz ją? – zagadnął Adam równie
cicho.
- Tak – powiedział Dawid z wahaniem.
- Coś więcej? – ojciec zawiesił
głos pytająco.
- Nie wiem – Dawid oparł się o poduszki.
– Stryj nie przyniósł koca – zauważył mimowolnie, po czym
wrócił do tematu. – Z Jane... potrzebujemy więcej czasu... tak od
razu to się pewnie wie tylko w opowieściach... Chciałbym, ale
żeby to była taka prawdziwa... – zawahał się - ...
miłość – dokończył nieśmiało. – Przyniesiesz
mi koc, tato?
- Już – Adam odłożył wybrane
książki i wyszedł na chwilę. Słychać było
głos Hossa, który zdaje się właśnie pospieszał z kocem
do ich pokoju. Dawid tymczasem zamyślił się.
W końcu wygodnie umoszczony w łóżku,
najedzony i napity, zaczął z ojcem przeglądać albumy o
sztuce.
- To ładne – pokazał portret kobiety. –
Kto to jest?
Ojciec postukał w kartkę palcem. – Tu
pisze.
- Aha – mruknął Dawid i zajął
się kolejnymi obrazami. Przy końcu pierwszego albumu w głowie
zaczęło mu jednak dzwonić, więc z pomocą ojca
położył się.
- Tato? – zaczął nieśmiało,
już wygodnie leżąc.
- Tak, synu – Adam przysiadł na kołdrze.
- Tato... naucz mnie czytać – poprosił
cicho Dawid, czując z nagła, jak palący rumieniec wypełza
mu na twarz.
Adam spojrzał nań z bezbrzeżnym
zdumieniem.
- To znaczy, ja znam litery – powiedział ranny
szybko – ale widzisz, jak czytam... to znaczy, jak Jane... – zaczął
się plątać. – Ona tak niewiarygodnie szybko czyta. Głupio mi i nic nie mówiłem... – popatrzył na ojca
z rozpaczliwą nieśmiałością. – Ja nawet nie umiem
przeczytać wszystkich słów... składam litery... może bym
umiał się podpisać, ale nic więcej... Naucz mnie, tato,
jeszcze raz.
Adam pogładził dłoń syna
uspokajającym gestem. – Oczywiście, że cię nauczę.
Dawid odetchnął z ulgą.
- Właściwie to planowałem
też... – zastanowił się Adam. – Gdybym jechał na spotkanie
w interesach, a ty będziesz zdrów, pojedziesz ze mną?
- Oj, tak – Dawid widział dotąd jedno
takie spotkanie, częściowo prywatne, tu w domu, kiedy Adam jeszcze
uczył się o wszystkich stosunkach i umowach handlowych Ponderosy, ale
już umiał obronić się w dyskusji. – Lubię, jak
jesteś górą.
Adam roześmiał się. – No, śpij
już. Musisz mieć siłę, żeby gdziekolwiek jechać.
Dawid uśmiechnął się i
posłusznie przymknął oczy; po niedługiej chwili spał.
EPILOG:
- Nie, nie, muszę odpocząć,
naprawdę – Jane uśmiechnęła się do swego uroczego
kuzyna, opadając na fotel. Zastanawiała się, gdzie jest Dawid.
Ostatnio widziała go z jakąś książką w ręku
i jakimś podlotkiem pod rękę. Wyglądał bardzo
elegancko w białej koszuli i ciemnej marynarce. Pod szyją
oczywiście nie dał sobie nic zawiązać, szczególnie ze
względu na jakąś indiańską ozdobę, którą
założył.
- Ratunku.
Podskoczyła na fotelu, po czym
oglądnęła się na niego z wyrzutem. – Nie strasz mnie tak.
- Ratuj – powtórzył, biorąc
głęboki oddech.
- A co się...?
W tym momencie wokół Dawida pojawiło
się kilka dziewczęcych główek, zapatrzonym w niego z
niesamowitym przejęciem.
- Miss Barnes, nie ma pani pojęcia, jak Dawid
ślicznie czyta poezje – zaczęła się jedna egzaltować.
– Jak on to czuje, jak on to wyraża swoim głosem...
Dawid rzucił jej spojrzenie niemal
błagalne. Oczywiście, że wiedziała, jak on „ślicznie
czyta”; czytał nieraz na głos, chcąc nie tylko zobaczyć,
ale i usłyszeć wiersz, żeby go lepiej zrozumieć – czasami
się nawet plątał, co uważała za absolutnie urocze w
jego przypadku – zupełnie zaś nie był świadom tego, że
moduluje głos i tempo czytania jak urodzony recytator. Zapewne nie zdawał
sobie sprawy z efektu, jaki wywierał na tych dziewczynach, dopóki się
go nie uczepiły, a teraz nie wiedział, jak się ich
wystarczająco uprzejmie pozbyć.
- Dawid, tańczymy.
- Już – odłożył spiesznie
książkę i podał jej rękę. W tańcu też
był coraz lepszy, choć jeszcze gubił krok. – Dzięki –
szepnął jej do ucha, trzymając ją w objęciach
trochę nawet za blisko jak na obowiązujące normy. Ostatecznie
przecież nie znał tych tańców i zasad jeszcze za dobrze,
wyjaśniła sobie Jane, a po co go tak publicznie napominać?...
Ben zerknął na Dawida po raz setny tego
wieczoru, nieco sentymentalnym już okiem poszukując w nim
wciąż gestów i spojrzeń Adama i swojej pięknej Elizabeth.
Ciekaw był, co wyniknie z tej znajomości z Jane... Dosłownie
siłą powstrzymywał się od wtrącenia się w sprawy
wnuka, ale przyznawał, że nagroda była tego warta: Dawid
przyszedł kiedyś do niego podziękować za
powściągliwość w prostych, szczerych słowach.
Oczywiście nie powiedział nic na temat swojej relacji z Jane –
potrafił być bardziej uparty i skryty niż jego ojciec, co
już samo w sobie było niemałym osiągnięciem.
Thomas Barnes łypnął spod oka na
tańczącą parę. Co tu ukrywać, chłopak był
niezły sam w sobie – Thomas podniósł głowę i obrzucił
zwycięskim spojrzeniem niczego nieświadomych sąsiadów. I jeszcze
Cartwright.
W drugim końcu pokoju Ben
uśmiechnął się do swoich myśli,
potrząsnął głową i poszukał wzrokiem Sary – ta
dziewczyna miała szalone powodzenie, trzeba było uważać,
kto się tam koło niej kręci. Wiedział, że
poradziłaby sobie bez trudu, ale zawsze...
KONIEC i KOHEU, cześć pracy, rodacy